Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/271

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

duszą i ciałem pod sztandar obcego ludu w biednej, skrzywdzonej prowincji. Rzucił wszystko bez żalu i wahania dla jednej dziewczyny i jednej starej kobiety. I one dwie zostały mu z rodziny. Niemiecka arystokracja usunęła się zgorszona, zawiedziona w wielkich nadziejach i planach na zdolnym miljonerze. Usunęli się najbliżsi: ciotka i dawny opiekun, przyjaciel ojca, major. Znosił jawną niechęć i zobojętnienie ze stoickim spokojem. Uwagi zbywał stanowczem słowem. Czuć było, że z drogi obranej nie cofnie się nigdy.
Pamiętał ów moment przełomu. Był jeszcze trochę słaby po śmiertelnej chorobie od kuli Głębockiego; pieszczono go w Marjampolu.
Pewnego dnia byli we dwoje z Jadzią pod werandą ogrodową. Ona mu czytała głośno, a on niby słuchał, rozkochany, szczęśliwy, wpatrzony w nią.
Nagle przerwał zapytaniem:
— Czy tybyś mnie mogła zapomnieć, Jadziu?
Spojrzała nań przejmująco, uśmiechnęła się smutnie.
— Zapomnieć, nie! — odparła.
— A kochaćbyś mogła przestać? — badał dalej.
— Kochać, zapewne!
— Kiedy, jedyna?
— Jakbyś mnie pan skrzywdził.
— Ciebie, ja? To niepodobna!
— Bo pan nie rozumie, co myślę.
— To wytłumacz, żebym się mógł ustrzec!
Potrząsnęła głową.
— Tego uczyć nie trzeba. W danej chwili pan to sam uczuje. Jeżeli nie, to panu moja miłość wtedy nie będzie potrzebna. Nie będzie pan już mnie kochał.
— Jadziu! Nie wierzysz mi?