Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/272

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Owszem, wierzę i dlatego się nie boję.
Oczy jej strzeliły iskrami zapału i dumy, potem złagodniały, spotkawszy jego spojrzenie, i roztopiły się w bezbrzeżne uczucie. Oczy te on zawsze widział przed sobą na jawie i we śnie; panowały nad jego duszą.
Bezwiednie prawie osunął się do jej nóg i, całując jej ręce, coś szeptał niewyraźnie, urywanie, od czego płoniła się lekko, wstrząsając przecząco głową i usuwając się od pieszczot.
W tej chwili otwarły się drzwi i ukazała się pani Tekla z Janem, niosąc jakąś flaszkę z miksturą na rzecz rekonwalescenta. Jan dźwigał za nią butelkę stuletniego węgrzyna. Chory tymczasem wcale nie wyglądał lekarstw i wzmacniających trunków. Miał ochotę żyć całą piersią, był już zdrów i pełen młodości.
Na widok wchodzących nie zmieszali się wcale, nie mieli nic na sumieniu — nie lękali się oczu babki i brata, i Wentzel znajdował, że był na swoim właściwem miejscu u nóg ukochanej.
Jan uśmiechnął się przyjaźnie. Staruszka zasępiła się — spojrzała na wnuka z goryczą.
Wiedziała już o ich miłości, ale milczała. Czyż był czas gniewać się i opierać, gdy on miesiąc borykał się ze śmiercią, gdy codzień czekali końca? Teraz niebezpieczeństwo minęło — czuła się w obowiązku krytyki.
Milcząc, dała wnukowi łyżkę mikstury i usiadła naprzeciw nich.
— Dziękuję, babuniu — rzekł — okropnie gorzkie! Może już dość tej trucizny. Zdrów jestem!
— Uważam. Cóż myślisz robić dalej?
— Co babunia i Jadzia zechcą — odparł, patrząc w jej stare oczy całem sercem.
— A cóż Jadzia chce? — spytała posępnie.