Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/267

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ach, fe! Wstydź się!
— Baronową Lizę?
— Słuchać nie mogę tej bezczelności. Ja mówię o panach, o restauracji...
— Jutro stu panów jedzie ze mną do Strugi na wesele. To dosyć, jak dla mnie.
— Błazny, urwisze, hulaki! Ja mówię o poważnych ludziach.
— Nie mogę wymagać, by mi składali czołobitność dygnitarze i ministrowie. Jestem na te hołdy zamłody i kawaler. Zresztą na tyle stosunków, ile ich ciocia wymaga, trzeba mieć czas i siedzieć w stolicy; ja zaś mam obowiązki rolniczo-przemysłowe, przeważnie wiejskie. Zresztą, moja narzeczona nie cierpi pustej salonowej gawędy, powierzchownych stosunków, fałszu i próżności naszego wielkiego świata, i pewnie w Berlinie nie będzie długo popasać. Pocóż mam sobie zadawać daremną fatygę?
— I ona ci zabroniła zostać posłem w Radzie! Cała opinja jest przeciw tobie. Mają cię za złego patrjotę!
— Moja ciociu, waszą wolą jest, bym jechał do Włoch. Jakże mogę posłować równocześnie? To już kompletnie niemożliwe. Zresztą, nie czuję się na siłach dobrze odpowiedzieć położonemu we mnie zaufaniu. Jestem zbyt jeszcze osłabiony i zbyt sobą zajęty. A przytem nie chciałem robić przykrości majorowi. On się starał o tę godność. Miałbym na sumieniu drugi atak apoplektyczny! Niech szczęśliwie ujada się z kanclerzem...
— Major! Czy nie wiesz, że on jest wielbicielem twego geniusza?