Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/266

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Szczęściem, że ona niema wcale niszczących gustów — mówił dalej z błyskiem dumy w oczach. — Szanuje tradycje i wszystko, co stare. Jest to ogólna cecha słowiańskich charakterów.
— Nie znam! — westchnęła ciotka i zwiesiła nos nad haftem.
Był to widocznie temat niemiły.
— Więcej nieszczęść nie było? — uśmiechnął się Wentzel.
Aż podskoczyła na krześle.
— Jakto? A twój wyjazd w te dzikie strony?...
— Mój wyjazd spełnił cioci chęci i pragnienia: ustatkowałem się i żenię. Dogodziłem cioci.
— Nie pytałeś mnie o radę, jak twój ojciec, i jak on skończysz...
— To niewiadomo, bo wcale nie myślę jak ojciec zaczynać. Żony nie zabiorę do kraju i rodziny. Znam już tę ich straszną słowiańską tęsknotę, która zabiła mi matkę...
— Więc sam się dla niej wyrzeczesz ojczyzny, narodowości, mowy, obyczajów, wszystkiego!
— Jeśli ona zechce, naturalnie. Mnie łatwiej to przyjdzie dokonać: jestem silny i przez pół ich swojak.
— Zgubiony jesteś w takim razie! — zaczęła popłakiwać panna Dora, doprowadzona do desperacji jego spokojną stanowczością i gotową decyzją.
— Ani rusz nie mogę zguby swej dojrzeć, ani zrozumieć — odparł, kręcąc wąsiki.
— Boś oślepł z ich czarów! Może to nie zguba zerwanie z całym światem stosunków?
— Co ciocia nazywa całym światem? Hrabinę Aurorę?