Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/265

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Tertio: Major miał atak apoplektyczny — ciągnął dalej swe wyliczanie.
— Ach, tak! Wzywał ciebie, chciał pożegnać, napisać testament, poruczyć sierotę... a ciebie nie było... Pisałam, nie odpowiadałeś!
— Ciocia doniosła, gdy niebezpieczeństwo minęło. Zresztą, nie czuję w sobie materjału na opiekuna wdów i sierot. Szczęściem, że major zdrów i wesół i może mnie przeżyć.
— Co ty wygadujesz! Nie czujesz się lepiej?
— Mniejsza z tem! Wracając do cioci nieszczęść: burza zwaliła kaplicę w Dülmen...
— To fatalny omen — wyrzekła posępnie, trzęsąc lokami — to palec losu!
— Odkąd-że to ciocia stała się zabobonną? Nie wiem, czy to ma być palec losu, ale to wiem, że trachit nadreński jest to fatalny materjał budowlany i że kaplicę odbuduję z cegły.
— Odbudujesz? — spytała z błyskiem radości. — A mnie mówił Sperling, że zamierzasz opuścić zupełnie rodzinną rezydencję...
— Mieszkać tam nie będziemy, ale to nie racja dać się zamkowi rozpadać w ruiny. Słono mnie ta burza będzie kosztowała...
— Nie żałuj grosza w takim celu...
Uśmiechnął się.
— Moja narzeczona powiedziała mi to samo.
— Doprawdy, powiedziała? Myślałam, że ci każe zrównać z ziemią Dülmen...
— Żeby kazała, toby go dotychczas nie było już na ziemi.
— Okropność! — jęknęła panna Dorota.