Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

nic podobnego. Ciekawym, czy to będzie instynkt śmierci.
Jadzia zadrżała nerwowo. W oczach jej zamigotała jakby wściekłość.
— Jedź pan sobie stąd! — zawołała zmienionym głosem, odstępując o krok.
— Pani każe, pojadę! Czym obraził, broń Boże?
— Ach! — wyszło rozpaczliwie z jej ust.
Oparła się znowu o płot i ukryła twarz w dłonie.
— Co pani? — spytał cicho.
Długo nie było odpowiedzi. Śliczny letni ranek roztaczał wokoło nich przepych barw, tonów i woni. Świat wołał ich do życia, do wesela, do kochania, a oni patrzyli w grób.
Nagle dziewczyna wyprostowała się żywo. Oczy miała łez pełne i bezbrzeżny smutek na twarzy. Spojrzała na niego rozpacznie.
— Czy pan nic i nikogo nie żałuje na świecie? — zawołała. — Czy panu umierać nie żal? Nic pan nie traci? Oh! to pan szczęśliwy!
— Czegóż mam żałować?! — odparł posępnie. — Dawne uciechy i stosunki minęły, a teraźniejsze... Czy mnie pani pożałuje?... — spytał nagle.
— Idź pan już! Nie dręcz temi pytaniami! — wybuchnęła.
Zbliżył się tuż do niej.
— Proszę mi dać rączkę — poprosił.
Podała mu obie.
— Jeśli żyw wrócę, one moje! — szepnął.
— Jeśli pan nie wróci, to nie będą niczyje! — odparła.