Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/256

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ścieżką pod płotem zbliżał się jeździec na pysznym karym arabie. Dwór chciał ominąć, widocznie, i jakby się wahał i pasował z tą chęcią. Czasami ręka mu drżała na cuglach do zawrotu, i hamował ją. Głowę miał zwieszoną, ponurą zaciętość w twarzy.
O krok był od Jadzi, gdy się spostrzegli.
Smutek jego pierzchnął jak czarem — zeskoczył na ziemię, cugle zarzucił na gałęź i stanął naprzeciw niej, wyciągając z powitaniem rękę.
— Śliczny ranek, nieprawdaż? — rzekł swobodnie.
Popatrzyła nań z wyrzutem.
— Pan jedzie na pojedynek? — spytała.
— Tak, pani. — Spojrzał na zegarek. — Mam jeszcze pięć kwadransów czasu. Wyjechałem zawcześnie. Czy babka w domu?
— Wyjechała do kościoła.
— To dobrze. Wolę jej nie widzieć i nie żegnać — szepnął do siebie, przesuwając ręką po czole.
— Czy i przed Janem ukrył się pan dla tegoż powodu?
— Naturalnie. To wcale nie poślubny temat. Co ma sobie mącić spokój i szczęście.
— Tajemnica nie oszczędzi zgryzoty. Jabym na miejscu Jasia miała żal do pana za usunięcie w takiej chwili.
Zamilkł i spuścił oczy. Pozorna obojętność była bardzo trudną do zachowania wobec niej.
Byli tak blisko siebie — a on tak blisko śmierci. Czuł w sobie odwagę skazańca.
— Jaś daruje — ozwał się. — Ot, nie wiem, co mi jest dzisiaj. Odbyłem tyle pojedynków, nie czując