Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Co? — bronił się chłopak i poczerwieniał jak dziewczyna. — Jakiś ty domyślny! — potwierdził natychmiast.
Pani Tekla coś sumowała tymczasem. Jan zabił jej ćwieka w głowę. Raptem zerwała się z miejsca i zapaliła świecę.
— Gdzie jest klucz od bibljoteki, Jadziu? — zawołała.
— Wisi na miejscu. Czego babci potrzeba?
— Nic, nic. Podręcznika lekarskiego. To nie dla ciebie pisane. Znajdę i sama.
— Ja babci pomogę — zerwał się Jan skwapliwie.
I oboje zniknęli za drzwiami.
Poczciwy swat! Wentzel życzył mu sto buziaków Cesi w nagrodę bratniej pomocy.
Zostali tedy sami i to na długo, bo Jan potrafi zatrzymać staruszkę, ile sam zechce, — i Wentzel rozmyślał, jak zacząć rozmowę, gdy — o cudo! — Jadzia ozwała się pierwsza.
— Dziś rano przyszedł list, mylnie do mnie adresowany. Zwracam go Panu.
Końcem palców podała mu kopertę, na widok której pobladł śmiertelnie, a potem wyszła z pokoju.
Wziął, przeczytał i, rzuciwszy go na ziemię, oburącz desperacko objął głowę.
Jetzt ist’s aus! — zamruczał i miał ochotę wyć ze złości, wstydu i rozpaczy.
Stracone wszystko! Stare grzechy zemściły się. Teraz trzeba pożegnać na wieki hardą dziewczynę, na oczy się nie pokazywać.
Brr, jak ona go teraz dopiero nienawidzi i pogardza! A ta Aurora! Czy rozum postradała? Kto jej doniósł? No, no, odpłaci się tej całej klice! Zapłacą mu za ten