Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/189

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Tego to nie wiem, ale pana Pawła Głębockiego pamiętam dobrze; zaczął od idjotyzmu: chodził po polach i powtarzał bezustannie: mój flet, mój flet, mój flet!
— Coraz gorsze prognostyki. Już Adam ma bzika, do idjotyzmu krok pozostał. Będzie chodził, jak dziadunio, po polach i jęczał: moje domino, moje domino! Uważasz, Jadziu?
— Et, bredzisz! — oburzyła się. — Pan Adam takiż warjat, jak i ty.
— Uhm! niby, że obadwa jesteśmy zakochani. Tyle podobieństwa.
— Moja Jadziu, to wcale nie żarty! — upomniała serjo pani Tekla, istotnie przerażona. — Jaś ma rację, że lęka się o ciebie. Nad tem trzeba dobrze się namyśleć. Szczęściem, że mi to przypomniał. Dziedziczna warjacja! Ho, ho! Ja to wezmę pod uwagę! On ma złe oczy!
— Bardzo złe — potakiwał Jan poważnie — jakieś bure i zezuje.
— Dajże raz temu spokój — mruknęła gniewnie panienka, a Wentzel zagadał kwestję, czując, że lada chwila obadwa wybuchną śmiechem z miny wystraszonej staruszki.
— Jedziemy jutro na wilki do Wolickich — zaczął.
— A jakże, a stamtąd do Żdżarskich — uśmiechnął się figlarz, zapominając o Głębockim na myśl o przekornych oczętach Cesi.
Marzyło mu się, że może jako narzeczony otrzyma choć przelotnego buziaka. Aż westchnął na tę myśl rozkoszną.
Hrabia się roześmiał na to westchnienie.
— Dostaniesz, dostaniesz! — pocieszał.