Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/191

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

figiel! Prawa Aurory!... Farsa!... Za kogo ona siebie ma?
Czy on ją nawet kochał kiedy, nie pamiętał. Ha, pisała i do niego. Zobaczmy!
Rozdarł niecierpliwie kopertę, przebiegł oczami misywę, zmiął i schował napowrót.
Człowiek honoru! To brzmi jak dysonans.
Ma słuszność, ale to nie z nią postąpił bez honoru, ale z Jadzią właśnie. Zapomniał o łańcuchu siedmioletniej miłości w stolicy i sprowadził ją, tę czystą dziewczynę, w kałużę wielkoświatowej swawoli. Oh, jak ona się nim brzydzi i pogardza, i jak śmiertelnie jest obrażona! Jak on jej teraz w oczy spojrzy?...
Wziął znowu głowę w dłonie i rozmyślał, czy nie najlepiej palnąć sobie w łeb, gdy wtem tuż za nim zabrzmiał jej głos:
— Panie hrabio!
Skoczył, jakby go strzał już trafił, i stanął przed nią. Nie śmiał spojrzeć, aż wreszcie, ryzykując ostatni krok, podniósł oczy.
Potępienia bez apelacji nie wyczytał z jej twarzy; więc, słuchając pierwszego natchnienia, przyklęknął u jej nóg, jak przed obrażoną boginią.
— Jak ja panią przebłagam za to?... — rzekł pokornie.
Usunęła się nieco.
— Wstań pan. Do czego to podobne!
— Nie wstanę. Niech mnie pani karze, zada jaką chce pokutę, tylko proszę nie dobijać tem sfinksowem milczeniem. Wiem, żem wart pogardy i potępienia, ale honorem się klnę, żem przez te parę tygodni zapomniał, że istnieje poza panią ktoś drugi na świecie.