Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/143

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Pierwszy, sądzę, i ostatni. Czy zostajemy?
— Idźcie sobie precz z waszą gorączką! A to istna egzekucja! Kulig! Mnie starej to nawet w głowie!
Jan wziął siostrę na stronę.
— Aniołku, gołąbko, różyczko! Namów babkę, jedźmy. Tak mi się chce potańczyć i pohulać — prosił jak dziecko.
— Na cóż ja ci jestem potrzebna? Przecie się Cesią nie nazywam — odparła ze śmiechem. — Jedźcie sobie z Bogiem, nikt was nie zatrzymuje.
— Kiedy hrabia nie chce.
— Ano, to jego proś. Wyglądacie jak Kastor i Pollux.
— Ach, jakaś ty nieznośna! Hrabia słusznie cię kokietką nazywa. Drożysz się na złość jemu i mnie — zawołał niecierpliwie.
— Na takie dictum stanowczo nie pojadę! — odparła, marszcząc brwi.
— No, nie, nie! Nie mówił tego. To mój wymysł. Doprawdy niegrzecznie odmawiać Żdżarskim. Wyglądać to będzie na demonstrację.
— Strasznie się tego boję.
— Czego się spieracie? — wmieszała się babka.
— Jadzia nie chce jechać. Sprzysięgli się wszyscy na mnie.
— Idź-no do gospodarstwa tymczasem, a hrabia niech się ubiera na bal. Cóż z wami robić! Trzeba starej ustąpić i tłuc się dla was. No, no, nie dziękuj. Robię to ustępstwo tylko dlatego, żeby ten Niemiec zobaczył choć raz w życiu porządne towarzystwo i nauczył się bawić przyzwoicie.