Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/142

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Przecie! — odetchnęła staruszka, patrząc to na wnuka, to na wychowańca, z widocznem zadowoleniem.
Nie mieli ani ran, ani tyfusu.
— Czy jedziemy na kulig? — wołał Jan z progu.
— Ot, co temu w głowie! — oburzyła się pani Tekla. — Cóż ze Strugą słychać, powiedz lepiej.
— Struga moja! — pochwalił się Wentzel — Jestem poznańskim obywatelem.
— Doprawdy? — rzekła ironicznie — Obywatelem!... Próżniakiem i pasorzytem będziesz w Poznaniu, jak i w twoich obrzydliwych Prusach. Będziesz szerzył zły przykład i psuł młokosów swym zbytkiem i bezładem. Oto co jest! Ale poczekaj, ja ci nie dam dokazywać. Będziesz trzymał polską służbę i administrację... ani nogi szwabskiej, rozumiesz!
— Rozumiem. Nikogo z obecnych nie usunę, chyba się przekonam o istotnej złej woli i nieudolności.
— O! już o czem się ty przekonasz! — machnęła lekceważąco ręką.
— Czy jedziemy, pani, na kulig? — powtórzył Jan.
— A to w ukropie kąpany! Zobaczymy!
— Ciekawym co? Jadzia mówi: zobaczymy, i pani to samo. Za godzinę trzeba ruszać.
— Panowie przecie nie potrzebują opieki babci. Mogą sami jechać — wtrąciła Jadzia.
— Ja bez pań nie pojadę! — oznajmił stanowczo Wentzel — Zabawa w zupełnie obcem towarzystwie nie nęci mnie wcale. Potrzebuję eskorty. Jeżeli panie zostają, to i ja nie pojadę. Będziemy czytali wieczorem Angela...
— Anhellego, Prusaku! — wołała babka — Któryż to raz cię poprawiam!