Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Ani kochania wielkiego, ani szlachetnej przyjaźni, ani rodzinnego zacisza i ufności.
Domem jego był klub, zaciszem buduar kobiecy, gdzie często przychodził jak złodziej, a wychodził zawsze z niesmakiem i nudą... a jednak żył w podobny sposób 27 lat i czuł się szczęśliwym. Skąd przyszło mu nagle w tej chwili pragnienie czegoś innego, nieznanego dotąd? Dlaczego nagle poczuł się tak biednym, tak samym, tak sierocym wśród swych bogactw, sławy i uwielbienia? — Sam nie umiał wyjaśnić sobie powodu tych uczuć. To tylko stało mu się jasnem, że między nim a tem trojgiem ludzi, wśród których bawił, była przepaść, a w nią trzeba było rzucić i podeptać, żeby ją zrównać, i ową sławę, i uwielbienie, i pychę, i klub, i przyjaciół, i kochanki — całe 27 lat wieku — wszystko.
Żeby mu kto z tamtej strony podał rękę, zachęcił, powiedział mu „rzuć!“
Ale nie! Ludzie ci nie narzucali się, ani prosili — trzeba było iść do nich, nie wiedząc jak przyjmą i czy nie odtrącą od siebie, od tego ognia, od tego domu, gdzie on był wrogiem mową, zasadami, imieniem...
Była to ciężka droga, z bardzo niepewnym rezultatem.