Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

go niewytłumaczony niepokój i roztargnienie. Dał się pobić raz i drugi, aż wreszcie rzucił kij,
— Nie uważam dzisiaj. Wstydzę się swojej opinji. Nigdy mi się nie zdarzyło przegrać.
— Na dobitkę wstydu pobił pana mańkut! — śmiał się Jan. — Chodźmy do dam. Niech nam Jadzia co zagra na pociechę i zakończenie wieczoru.
— Czy i ten talent posiada?
— Alboż ma ich więcej? Co do muzyki, posiada ją dobrze. Żeby pan słyszał, jak z Cesią Żdżarską grają „Rapsodję“ Liszta...
Weszli do saloniku. Kobiety rozmawiały z sobą żywo — urwały na ich widok.
— Jadziu, zabrzdąkaj — prosił Jan, — tylko, przez litość, nic smutnego i czułego. Daj mnie tę bawełnę, zwinę najporządniej. Zagraj, siostrzyczko!
Nie droczyła się, obyczajem panienek. Po chwili z pod jej palców wybiegła ognista melodja jakiegoś marsza.
Salonik przedstawiał miły rodzinny obrazek; tony muzyki dodawały mu życia i wdzięku, a staruszka królowała w aureoli siwych włosów, jak matka tych trojga młodych.
W piersi hrabiego robiło się coraz dziwniej.
W obrazku tym i w tem kółku on jeden czuł się obcym i w tej chwili zamyślił się po raz pierwszy poważnie nad swojem położeniem. Dziwny smutek ścisnął mu duszę. Poczuł nagle brak rodziny, domowego ogniska, ciepła, tego, co rozgrzewa i zapełnia duszę.
Istotnie, czem on był? — Sierotą, bezdomnym sierotą. Całe życie przewinęło mu się przed myślą. Co on miał? Kochanki, kolegów do nadużyć i szału, pochlebców, banalną cnotę cioci Dory — i nic więcej.