Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Naturalnie. Cóż to? Poszłabyś może za Niemca? At, na co to próżne gadanie! Tej ceny dać nie można.
— Ależ można, babciu — ujął się Croy-Dülmen z nagłą żywością. — Będę tam trzymał stado; tyle łąk, mówił pan Jan. Parękroć mniej lub więcej kapitału, co mi tam! Ich kauf’s Grossmutter!
Ani się spostrzegł, jak mu ten frazes niemiecki wyrwał się z gardła. Zamknął sobie usta dłonią ruchem panicznego przestrachu, ale już poniewczasie. Obejrzał się trwożnie, czy go nie przywali sklepienie tej patrjotycznej sali, albo czy babka nie każe go wyrzucić za drzwi Walentemu, potem przechylił się do niej i pokornie pocałował w rękę.
— Proszę darować — przeprosił swą łamaną polszczyzną. — Zapomniałem się.
Udała, że nie posłyszała, i mówiła dalej o Strudze.
— Zapewne, majątek ładny, ale zawsze taki kapitał! Kiedyś jeszcze zbankrutujesz z mego powodu. Parękroć... Jak to łatwo powiedzieć! Nigdy nie zarabiałeś i nigdy nie rachowałeś.
— Obiecuję poprawę, ale Struga musi być moją. Nie zbankrutuję teraz, jeżeli dotychczas to się nie stało. Postanowiłem ustatkować się i pracować.
— Uhm! W Berlinie! — zamruczała już łagodnie — No, dosyć o tem. Herbata podana. Pomówimy jeszcze jutro.
— Po herbacie zagramy partyjkę bilardu — zaproponował Jan.
— I owszem, służę panu — odparł.
Zdawało mu się, że to będzie przyjemność i rozrywka. Mylił się. Gdy zostali sami przy grze, ogarnął