Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/126

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

aż dopnie. Jadzia się ani obejrzy, jak ją odstawią z posagiem do Strugi.
— Przecie to się stanie prędzej, czy później.
— No, nic nie wiem. Moje panie okrzyczały mnie mazgajem i błaznem, więc się boję ze zdaniem wystąpić; ale widzi mi się, że papiery Adama spadły. Ta Jadzia to istny sfinks. Niechże radzą! Chodźmy do oficyny. Oczy mi się kleją.
Nazajutrz, ledwie świt, Walenty wpadł do mieszkania młodych ludzi — zbudził hrabiego.
— Pani prosi zaraz do siebie.
Croy-Dülmen porwał się jak na alarm, ale ledwie zrozumiał, o co chodzi, gdy przyleciał chłopiec kredensowy.
— Jasna pani kazała, coby pan graf zara szedł.
— Idę, idę!
Ubierał się z gorączkowym pośpiechem.
— Jak to dobrze, że ja nie mam pieniędzy... mogę spać spokojnie — mruczał Jan z pod kołdry.
W tej chwili zjawił się ogrodniczek.
— Jasna pani kazała jasnemu grafowi oznajmić, że czekają! — zawołał zdyszany.
— Rózgi gotowe! — śmiał się Chrząstkowski.
Wentzel wyszedł jak stał — w lakierkach i eleganckim tużurku, na śnieg; krawat zapinał w drodze.
Nie było go dobre trzy kwadranse, nareszcie wrócił.
— Po egzekucji? — pytał Jan.
— Nie; uniknąłem szczęśliwie bastonady. Pozwolono mi łaskawie nabyć Strugę.
— Pan pewnie zły na siebie za podany projekt.
— Wcale nie. Jeden majątek więcej cóż mi może zaszkodzić? Będę pańskim sąsiadem. Dzisiaj pojadę do Głębockiego i dobijemy targu.