Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/127

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jan nic nie odpowiedział i coś sumował.
— To milczenie jest mocno anti-germańskie — zauważył wesoło Croy-Dülmen, zaczynając z gruntu toaletę.
— Broń Boże... Przecie pan nie posądza mnie o szowinizm pani Tekli. Niemców gatunkuję na różne kategorje. Nie jest pan ani urzędnikiem, ani policjantem, ani aferzystą na naszą krwawicę, ale arystokratą i człowiekiem dobrze wychowanym. Sąsiedztwo pańskie zaś nie zbliży mnie z wami, chyba z rządcą i plenipotentem. Nie zakopie się pan na wsi, tembardziej u nas, Polaków. Milczałem, bom myślał, czy powiedzieć coś panu.
G’rad heraus! Słucham.
— Czy pan ma ochotę kupić Strugę, rzetelną ochotę? Czy pan woli wykręcić się słomą z tej alternatywy?
— Mam szczerą ochotę.
— No, to nie jedź, hrabio, do Adama.
— A to dllaczego?
— Bo on tobie, hrabio, Strugi nie sprzeda.
— Z jakiego powodu?
— Bo ciebie cierpieć nie może.
— On, mnie! Racja?
— Kto z niego rację dobędzie! Ale ja go znam dobrze. Jestem tego pewny.
— To jednak szczególne! — zamruczał Wentzel.
— Otóż, com chciał rzec. Na hasło waszego imienia odda majątek tamtym, co dość już dawno targują. Zapomniałem nazwiska.
— Dam drożej.
— I oni już dają bajeczną cenę. Głębocki myśli, że chyba zwąchali gdzie naftę, czy węgiel. Uwzięli