Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/125

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Na ten finał Jan parsknął śmiechem, Wentzel odstąpił mimowoli o krok, panna Jadwiga zniknęła z pokoju — może i ją śmiech ogarnął.
I po tę to miłą obiecankę gnał Croy-Dülmen z Berlina na złamanie karku! Chwilę stał osłupiały, ale wnet — czy go zaraził śmiech Jana i istotnie ubawiła perspektywa rózeg — wybuchnął i on sam szaloną wesołością.
— Wszystko zrobię, by tego uniknąć. Gotówem nawet kupić Strugę, ale...
— Ale cóż? Nie masz pieniędzy?
— Oj, starczyłoby na trzy powiaty. Ale w takim razie dostanę sześćdziesiąt rózeg.
— Co to za kpiny! — oburzyła się.
— Zupełnie serjo. Dostanę zato, że nie obroniłem od Niemców, a drugą dozę jako nabywca Szwab.
— Jakto Szwab? Moja Jadwinia... Ale to może i prawda... Szwab! Niemczura! Prusak! Croy-Dülmen! Pfe! — zatrzepała rękami ze wstrętem, obróciła się żywo i pobiegła do siebie.
Jan siadł, trzymając się za boki ze śmiechu.
— Zabiłeś, hrabio, tęgiego klina. Nie zamknie oka noc całą. Zawoła pewnie Jadzię do rady.
— Panna Jadwiga ją do reszty na mnie zbuntuje.
— Broń Boże! Przecież, jeśli pańską pomoc usunie, to ją pani Tekla gwałtem zapędzi do ołtarza, pomimo swej antypatji dla Głębockiego. To są dwie jedyne drogi wyjścia. Aut — aut! Babunia pewnie przenosi polską ziemię nad Jadzię, choć ją niby ubóstwia jedną, i gotowa spalić biedną dziewczynę dla jednego morga, nietylko dla kilku tysięcy. Oho, znam ją. Niech-no co weźmie do głowy, to nie da tchnąć,