Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/122

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wentzel zajadle targał wąsy. Delikatność nie pozwalała mu mieszać się do tej rodzinnej dysputy. Dałby jednak dużo za ten pocałunek. Miał przecie na czole pamiętną szramę z jej winy.
— Kto cię nauczył po polsku? — zainterpelowała pani Tekla wnuka — Musiał to być nielada osioł!
— Była to żona mego plenipotenta, Polka.
— Pewnie gadaliście o amorach?
— Skąd to przypuszczenie? Przecież nie popisywałem się odmianą słowa kocham. Czy babunia myśli, że to by szło gładziej?
— Et, bredzisz. A czytać umiesz?
— Mogę zastąpić pannę Jadwigę w głośnem czytaniu.
— Dziękuję, śliczniebym wyszła! Nieprawdaż, Jadziu?
— Nie wiem, babciu. Sądząc z rozmowy, pan hrabia jest bardzo zdolny do języków. Mówi poprawnie.
— Oho! oho! Co ty możesz wiedzieć o tem! Chociażby mówił jak ty, to jeszcze źle. Prusacy wam zupełnie mowę skaleczyli. Za mojej młodości chłop lepiej umiał po polsku, niż wy wszyscy teraz.
Wszyscy znieśli pokornie krytykę. Wentzel odważył się pierwszy odezwać:
— Pani Sperling rada była ze mnie...
— Głupia jest twoja pani Sperkel, czy jak tam! — zaperzyła się babka. — Jeżeli co umiesz, to zasługa twojej matki, że ci dała delikatne polskie gardło, dlatego niby coś pojąłeś z naszych twardych brzmień. Ale jeśli to ma być podobne do polskiego języka, to pianie koguta podobne do śpiewu słowika. No, kończcie kolację beze mnie, a ty, Jadziu, poprawiaj to szwabskie bredzenie.