Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Wentzel słuchał i patrzał. Dziewczyna ta była kontrastem wszystkich, które znał i kochał kiedykolwiek. Jego urok, porywający kobiety, na niej jednej nie robił żadnego wrażenia. Nie spojrzała nawet na niego.
— No, no, ja ręczę, że Jadzia dobrze gospodarowała — pochwaliła kogoś po raz pierwszy pani Tekla. — Możesz jej dać prezent. Pewnie to coś niedorzecznego.
— Przeciwnie, coś bardzo stosownego. Masz, siostrzyczko.
Staruszka zajrzała przez stół.
— Pierścionek! Nonsens! Wiesz, że ona tego nigdy nie nosi.
— Powinna się przyzwyczaić do obrączki — wygłosił patetycznie Jan.
Panna Jadwiga wzięła do rąk śliczne cacko z turkusem, zmierzyła na palec.
— Mogłabym go chyba włożyć na pierwszy — rzekła z uśmiechem.
— Fe! — oburzyła się pani Tekla. — Wiesz, że po tem poznaje się głupców. Chociaż robisz istotne głupstwo!
Jan wybuchnął śmiechem.
— Proszę pani, niech zrobi choć jedno w życiu. Nie będzie mi tak rozumem imponować.
Ciemne, niezbadane oczy Jadzi podniosły się powoli na brata, na jasną skroń wybiegł nieznaczny rumieniec.
— Mogę ci zaręczyć, że zrobię głupstwo i to olbrzymie — odparła z widocznem rozdrażnieniem — Za prezent dziękuję.
Przechyliła się do niego wdzięcznym ruchem i pocałowała w czoło.