Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/12

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

— Ciekawym, czybym tu siedział, gdyby mnie los stworzył chromym, zezowatym, rudym i lampucerem naprzykład? Któż to mnie pożąda?
— Wszystkie panny, wdowy, rozwódki i mężatki! Wszyscy ojcowie, opiekunowie, matki, ciotki itd. Imię im: legjon!
— Włosy mi się jeżą ze zgrozy.
— I nic więcej?
— Nic!
Kobieta złote swe włosy okręciła mu około głowy i szyi i, zaciskając te czarodziejskie, jedwabiste pęta, szeptała w pocałunkach:
— Oh, a ja cię tak kocham... ubóstwiam... nie dam nikomu, nigdy!
Mógł być dumnym i próżnym ten człowiek — i nie dziw, że do gruntu popsuty był swem szczęściem.
Tymczasem zegar w sąsiednim pokoju wybił powoli drugą godzinę.
Metaliczny dźwięk zbudził oboje. Hrabina Aurora drgnęła przerażona, hrabia wstał opieszale.
— Będziesz mi złorzeczyła, moja jutrzenko! Nabawię cię złej cery i migreny, a jutro bal u książąt Hohenlohe! Dobranoc!
Uścisnął ją raz jeszcze, ucałował rękę i wyszedł dobrze sobie znanem, bocznem przejściem. W bramie zapalił cygaro, podniósł kołnierz paltota, bo go chłód owiał — i z rekami w kieszeniach ruszył ku domowi.
Pałac jego leżał niedaleko, ale go nie nęcił spoczynek; skręcił w boczną ulicę i poszedł bez celu, ot tak, żeby rozprostować nogi, może opędzić się od chwilowego rozdenerwowania.
Półgłosem nucił znowu „Loreley!“