Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/13

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Nagle, o kilkanaście kroków przed sobą, ujrzał dwie postacie — kobiecą i męską; doleciał go głos niecierpliwy, a drugi natrętny; potem kobieta przyśpieszyła kroku — szukała widocznie obrony w ucieczce — mężczyzna nie ustępował.
— Daj buzi, panieneczko! — posłyszał hrabia głos swego znajomego, sławnego birbanta i awanturnika. — Znaku nie będzie na ustach, a jak mi dasz, to ci oddam! Po nocy wszystko wolno. Ejże, nie uciekniesz! Po woli, czy po niewoli!
Kilku skokami dopędził uciekającą, ujął ją za ramię — był widocznie tęgo podchmielony.
Kobieta szarpnęła się gwałtownie i, dostrzegając hrabiego, rzuciła się ku niemu.
— Proszę mnie odprowadzić do domu! — rzekła zdyszana, wsuwając rękę pod jego ramię.
Napastnik poskoczył — znalazł się oko w oko z hrabią — zdumiał się.
— A, to ty, Wentzel! No, nie przeszkadzaj! Albo pomóż dać rady tej zbłąkanej turkawce. Widziałeś, ładna!
— Tę panią ja, mój drogi, odprowadzę do domu, bo mnie o to prosiła! Odegrałeś swą rolę, idź za kulisy i odeśpij chmiel należycie.
— A to co znowu? Idź swoją drogą! Jak dostanę buziaka, to ci pozwolę o drugi się postarać! Marsz, panie ex-kapitanie, do koszar!
Postąpił o krok, wyciągnął rękę do kobiety, ale hrabia ją zakrył sobą, zmarszczył brwi.
— No, dosyć tego! Przegrałeś bitwę, panie baronie Wertheim, bierz się do odwrotu. Ze mną sobie nie pozwalaj, bo możesz pożałować. Dama ta jest i zostanie pod moją opieką, dopóki zechce, a panu, jeśli