Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/111

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

pan Żonżoski Esmeraldzie. Chyba weźmiesz maszynistę w braku towarzyszki.
— Idźcie naprzód, panowie. Dopędzę was na dole — uspokajał Croy-Dülmen.
Nie wiadomo, jakich użył argumentów, ale nim siedli do powozów, zjawił się, prowadząc pod rękę Lidję uśmiechniętą, różową, z błyszczącemi oczami.
Taki był wstęp Jana na berliński karnawał.
Co dalej nastąpiło, pozostało mu mglistem wspomnieniem śmiechu, hulanki, toastów, śpiewów; zdawało mu się nawet, że kogoś pocałował, ale ponieważ był niezupełnie trzeźwy, więc nie mógł zaręczyć, kto to był: Esmeralda, Schöneich, czy maszynista. W rezultacie zbudził się nazajutrz po południu w gabinecie Wentzla.
Hrabia już się ubierał, a raczej ubierało go trzech lokajów i fryzjer.
Zaczęli przypominać farsy wieczorne i śmieli się jak szaleni, aż nagle hrabia uderzył się w czoło.
— Aha, a interes babki! — zawołał.
— Wcale nie karnawałowej treści — odparł Jan markotnie. — Aż mnie ochota odchodzi wyłuszczać go. Może pan już zapomniał o Marjampolu!
— Chciałbym! — mruknął Croy-Dülmen niewyraźnie. — Jest może list do mnie? — dodał głośniej.
— Pani Tekla powiedziała, że prędzej jej ręka uschnie, niż do Niemca napisze. Znasz ją pan. Przytem była okropnie gniewna.
— Cóż się stało?
— At, tegom się dawno spodziewał. Głębocki sprzedaje majątek. Wie pan, ten pan, co to był.
— Wiem, narzeczony pańskiej siostry.