Strona:Maria Rodziewiczówna - Między ustami a brzegiem puharu.pdf/110

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

tylko Schöneich zachował spokój i zaczął targać Bacchusa, aż go rzucił do nóg policjanta, i wśród niepohamowanej wesołości otaczających, biedny bożek jąkał, łkając:
— Już nigdy nie naruszę spokoju obywatelskiego, darujcie mi ten jeden raz! Byłem pijany! To Sylen winien, to nie ja! Ach, nie zamykajcie do wieży!
Policjant ocierał oczy czerwonym fularem, kopiąc nogami niewinny manekin, cofnął się do drzwi i uciekł, widząc, że na karnawał nie było lekarstwa; za nim wycofali się podwładni.
Ogień bengalski zgasł oddawna. Lidja sama siedziała na kanapie, szarpiąc koronki i płacząc ze złości. Nie zapomniał i o niej Schöneich. Podjął bałwana, majestatycznie podszedł do niej i posadził u jej nóg.
— Jest to jedyny zbywający kawaler. Wolny i niepodległy jak pani! — rzekł w głębokim ukłonie.
Wentzel nie widział tej sceny, bo klepał protekcjonalnie po ramieniu dyrektora, drugą ręką tkając mu garść przekonywających argumentów.
Muzyka ucichła, damy ubierały się spiesznie, ruszano do odwrotu.
— Na kolację! Na kolację! — wołano.
Powoli wypróżniała się sala. Został hrabia, Jan, Esmeralda, Ella Schwan, Schöneich i Lidja zemdlona na kanapie. Ostatni żart dobił ją. Pierwszy aktor całej farsy, Bacchus, leżał na ziemi, z torsem w rozkrzyżowanych ramionach, z uśmiechem pijanego zadowolenia na tekturowej twarzy. Baron wezwał przyjaciela.
— Ocuć ją, słyszysz, Wentzel! Obiecaj jej rivierę djamentową, czy coś równie ożywczego. Niech otworzy oczy, bo ci zostanie bałwan za damę. Ja służę Elli,