Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/53

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Do ukończenia sprawy, pan Bielak rzeczy i dobytek Szczepańskiego zatrzyma — tak przykazała policya i tak chce prawo — jako on niema nikogo z rodziny — ni krewnych.
— To i klaczy kupić nie można! — spytał obojętnie chłop. — A ta mi ją wczoraj sprzedawała. A ja durny uwierzył!
— Nic nie wolno ruszyć. Ze dworu fury przyjdą po te graty, i tam je przechowają! A ta jakie prawo ma! Chce ukraść i przepić z sołdatami — a policya będzie się do nas czepiać! Won, wywłoko!
— Bo i prawda! — mruknął chłop, zawracając klacz.
Pokotynka popatrzała po gratach, po całem obejściu, i pobiegła na drogę ku miasteczku.
Musiała dostać się do Szczepańskiego, by jej dał upoważnienie do zabrania gratów.
Ptakiem leciała, ale gdy stanęła przed domem stanowego było południe, i stróż ją objaśnił, że więźnia już dawno poprowadzono na stacyę kolei. Chciała za nim lecieć, ale stóż ją zatrzymał:
— Durna ty, toć maszyna już poszła. Piechotą parowóz zgonisz! Idź, proś pana Bielaka — może ci co poradzi. Skończyło się, Pokotynka, twoje panowanie!
Zawahała się chwilę, i pobiegła do dworu.
Zmęczona była, głodna, przemoknięta do nitki — ale nic nie czuła. Równie jak ona głodny i mokry pies dreptał za nią. We dworze nie zastała Bielaka, Towarzyszył pannie Jasińskiej na pogrzebie.
Pokotynka usiadła na progu, i czekała.
Zmierzch padał, gdy wreszcie Bielak się zjawił.
Spojrzał na nią, i stanął.