Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/54

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czego chcesz?
— Niech pan będzie łaskaw, pozwoli mi zabrać rzeczy mego pana. Na deszczu leżą — zmarnują się — kazał mi je sprzedać, i pieniądze sobie przynieść. On bez grosza — tam.
Mówiła pokornie, prosząco. Popatrzał na nią z dziwnym uśmiechem.
— No, wejdź — pogadamy! — rzekł.
Byli sami w pokoju. Zajrzał przez drzwi, czy kto nie słucha.
— No, bez grosza nie poszedł Musiały być pieniądze w kuferku, ktoregoś tak broniła.
— Skąd, panie! Toć pensyi kwartalnej nawet jeszcze nie wziął.
— Nie pamiętam! Pokaż służbową książkę.
— Nie mam jej.
— No to przynieś, zobaczę. Przecie nie mogłaś mu oddać tych papierów coś schowała przed policyą. Dobrześ zrobiła!
— Nijakich papierów nie schowałam.
— Nie udawaj. Toć Szczepański mi mówił, że u ciebie są. Widziałem go dziś rano. Prosił żeby ci oddać rzeczy, i pozwolić zabrać krowy i klacz — jak mi wręczysz te papiery Odwiozę mu je — jutro będę u niego w turmie. Znasz jego pismo.
— Nie, panie.
— Bo mi kartkę do ciebie zostawił!
Wyszedł do drugiego pokoju i przyniósł jej kawałek papieru.
Wzięła go do rąk, popatrzała.
— Kiedy ja, panie, czytać nie umiem.
— To ci przeczyłam: „Przykazuję Pokotynce