Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Około południa była z powrotem w leśniczówce. Nowicki już się rozlokował, ustawił swe graty. Przed domem — w błocie, na deszczu walały się ich sprzęty, zrzucone bezładnie.
Poczęła swój ukochany len przedewszystkiem zbierać, gdy Nowicki ją spostrzegł, i wyszedł.
— A ty tu czego, złodziejko! — krzyknął.
— Swoje zabieram! — burknęła.
— Twoje to! Czyś ty tego zbója żona, czy siostra! Won! Rzeczy dwór zatrzyma! Nie śmiej ruszyć!
— A dworowi co do jego rzeczy. Zadłużył się wam, czy okradł. Jakiem prawem grabicie!
— Ty milcz suko, bo cię nauczę! I won idź! Masz od niego kartkę, albo od pana Bielaka?
— Nie mam, i nie potrzebuję. A dobra naszego w błocie nie zostawię, i wam nie podaruję.
Na krzyk wyszli dwaj synowie Nowickiego i żoną — wszyscy z kijami.
— Won idź, słyszysz. Idź do dworu z jego kartką, a nam przynieś rozkaz na piśmie od pana Bielaka. Inaczej nie damy ci nic tknąć.
— To pan Bielak kazał wam sprzęty tłuc, i na kupę w błoto walić. Złodzieje wy sami i zbóje?
— Wal ją! — krzyknęli synowie, podskakując.
Wyrwała kół z płotu, oparła się plecami o furtkę — czekała napaści odważnie.
Możeby i ubili ją, ale nadjechał chłop z furą, ten sam, który ją poprzedniego dnia pytał o klacz Szczepańskiego, i wmięszał się do sprawy.
— Za co wy ją bijecie?
Nowicki sapiąc ze złości, wyjaśnił.