Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/39

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pana dobro. Co mi trzeba? O Jezu! Żeby mnie pan nie wygonił.
— Głupiaś. Prędzej ty uciekniesz z nudy, jak ja ciebie wygonię. I tak mnie dziwno, że tyle czasu siedzisz.
— Tyle czasu! Żeby tak do śmierci tu być.
— Dur na ciebie napadł! — ruszył ramionami.
— Oj panie — a toć tu jak w raju.
Popatrzał na nią, skuloną u komina. Wycierała tłuszczem buty.
— Dobrze ci?
— Tak dobrze, że i nie wypowiedzieć. Żeby ino pan nie wypędził.
— Póki zechcesz — będziesz. Dajno jeszcze jeść!
I zjadł za trzy dni, a potem spał jak kamień.
Pokotynka zostawiła go śpiącego nazajutrz rano — i ruszyła raz pierwszy od jesieni między ludzi. Jechała saniami — jakby jaka pani — miała rybę na sprzedaż, pieniądze w węzełku, książkę służbową swego pana w zanadrzu, czuła się tak dumną, jak nigdy w życiu.
Zajechała do Mejłacha, dała po gospodarsku torbę z obrokiem klaczy, nakryła ją derką, i rozpoczęła handel i targ. Zbiegło się kilka tuzinów żydziaków i gapiów na takie widowisko, ten i ów zaczepił po dawnemu kobietę i przekonał się, że pięść miała twardą — odmówiła nawet pogardliwie zaprosinom na poczęstunek do Zelmana, i propozycyom znanej faktorki Lejbowej — żeby przyjęła służbę u bogatego mieszczanina Szachny, który przed miesiącem owdowiał. Nie, nie chciała ni wódki, ni zabawy, ni perspektywy zamęźcia lub panowania