Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/40

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

u Szachny — chciała jak najprędzej wrócić „do siebie“.
We dworze pisarz prowentowy, młody Szymański, począł z nią żarty stroić; zwlekał z wydaniem zboża, ciągnął ją do swej stancyi.
— Jak będzie zboże na furze, to wstąpię! — obiecała.
Ale gdy worki były pełne, zacięła klacz, i uciekła, i gnała z powrotem, śpiewając i śmiejąc się z uciechy.
— Wróciłaś? — rzekł do niej Szczepański — gdy przyszedł o zmroku, i wstąpił wprost do kuchni.
— Zaraz po południu. Byłabym wcześniej, ale we dworze Szymański mitrężył!
— Myślałem, że do jutra nie wrócisz, albo i wcale nie. Co to? Lnu dostałaś? Poco?
— Kupiłam za rybę. Prząść będę! — zaśmiała się raz pierwszy. Na drugą jesień swój będzie. Zagonów dziesięć posieję w ogrodzie. Na okolicę nie bywało lnu i płótna takiego, jak u nas.
— Gdzieto? U was?
— Oj daleko — u ojców. My szlachta w samodziałach tam chodzimy. Umiem i wełnianki tkać wzorzyste i kilimki. Zobaczy pan.
— Toś ze szlachty? Rodzinę masz?
— Jednam była u ojców. Jużci tam nie wrócę! Sposępniała, i dodała ciszej:
— Jak tak daleko się odbijesz — to już nazad nie trafisz. Jużci i nie chcę wracać!
Potrząsnęła głową, jakby odganiała myśli — i poczęła się krzątać u komina, a on się zadumał posępnie.
Miała tedy Pokotynka len, i przędła go w nic