Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Sprzątaj i wynoś się do licha! — krzyknął.
Zgarbiła się, zadygotała, ale nie spełniła rozkazu i po chwili poczęła znowu nieśmiało:
— Pozwoli pan buty ściągnąć. Trzeci dzień ozuty!
Spojrzał na nią ponuro.
— Czegoś się do mnie dziś uczepiła!
— Toć pan zachoruje z głodu i męki. Choć kubek mleka ciepłego proszę wypić! — błagała i łzy jej leciały z oczu.
Patrzał na nią, patrzał, wreszcie rzekł:
— A no — daj mleka!
Wypił pierwszy kubek niechętnie, drugi już przegryzł chlebem, nie bronił jej ściągnąć przemokłe buty i zagadał do niej:
— Pojedziesz jutro do dworu z workami po ordynaryą do prowentu. Nie zapomnij wziąść książki służbowej. Sanie ci rankiem narządzę.
— Jużem narządziła. Może pan pozwoli wstąpić do miasteczka po naftę i sól?
Wstał, otworzył kuferek, wydobył skórzany woreczek i dal jej rubla.
— Dosyć ci będzie?
— Wcale mi nie trzeba. Ryby dziś nałapałam cały kosz w przerębli. Kupię co potrzeba — i jeszcze parę złotych zostanie.
— Ryba twoja, a rubla weź. Wódki mi też przywieź!
Ucieszyła się widocznie.
— To mi wolno rybę sprzedać dla siebie?
— Głupiaś. Jeśli ci co trzeba, toć służysz tutaj. Możesz wziąść pensyą. Ile chcesz?
— Oj, panie, długo mi jeszcze odsługiwać za