Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/21

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.

nie potrzebna, do ostrogu nie wezmą, bo nie kradnie, podatku z czego płacić nie ma, — mówiła, śmiejąc się. Z za purpurowych warg błyskały zęby śnieżnej białości, na śniadą twarz wystąpił rumieniec, tylko oczy były dzikie, ponure, i błyskały złowieszczo.
— Od jak dawna mieszkasz ze Szczepańskim?
— Od roku.
— Czy Jasiński ciebie od dawna zna?
— Pokotynkę każdy zna.
— Byłaś jego kochanką?
Roześmiała się.
— Przeszłego lata spotkał mnie na drodze z lasu, grzybów koszyk niosłam. Dogonił koniem, pletnią po plecach ściągnął, grzyby odebrał i wyrzucił w błoto, a koszyk cisnął het — w rzekę, a mnie przed sobą gnał aż do miasteczka. Myślał, żem ukradła grzyby, nie wiedział, że mnie posłała sama pani Bielakowa. Potem w same Zaduszki z psami jechał do lasu, a ja w rowie leżałam, w liściach. Psy mnie ostąpiły, on je żartami podjudzał, tom się zwlekła, i poszłam w krzaki, a psy, że mnie znały, nie zechciały szarpać. Pokotynkę by taki panicz brał za kochankę!
— Przecie zaczepił ciebie przed tygodniem w sklepie Mejłacha.
— Ale! — znowu się zaśmiała. — Nawet memu panu trzy ruble za mnie dawał. Takci Pokotynka podrożała przez ten rok.
— I z twojej racyi się pokłócili.
— Ale — chciał mego pana kijem ściągnąć. Łaska Boska, że pijany nie był mocno wtedy mój pan. Tak się rozeszli, ale ja kijem dostałam potem.