Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/20

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Cóż, PokotynkaL. Dobrze było panować na leśniczówce. Myślała ty, że tak zawsze będzie. No, nie pójdziesz znowu żydom wodę nosić. Objadłaś się, poprawiła, może znowu sołdaty przyjdą. Nie trap się, jeszcze ty bez niego nie zginiesz. Jeszcze ty, niczego dziewka, zarobisz kopiejkę.
Kobieta przykucnęła u drzwi, na skrzyni i nie słyszała jego słów. Cała jej uwaga była zwrócona na głos pisarza za ścianą, czytającego zeznanie Szczepańskiego, nie straciła ani jednego wyrazu. Skończono protokół, obwiniony podpisał i rzekł głośno:
— Byłem pijany, zabiłem Jasińskiego, Bielak świadkiem był, ja nic nie wiem, nic nie pamiętam. Winienem, pokutować będę.
Wyprowadzono go, i po chwili zawołano kobietę.
Weszła już spokojnie, i stanęła u progu.
— Imię wasze i nazwisko?
— Wołają mnie Pokotynka — odparła ponuro.
— A jakże się nazywacie ze chrztu i z rodu?
— Nie pamiętam. Deszcz i śnieg mnie chrzcił, a ród — droga!
— Macie paszport, metrykę, papiery?
— Poco? Pokotynkę policya zna. Z sołdatami przyszła, i tu ją rzucili, bo zdychać miała. A no, nie zdechła — i została na rynku w Oranach. Trzy lata się walała, co psy jadły, to zjadła, gdzie noc zaszła, tam się przespała, jaki łachman kto na śmiecie rzucił, w to się ustroiła. Hulała Pokotynka — oj hulała — a co ludzie z niej uciechy mieli, a jak ją znali. Od pana stanowego i sędziego — do żydowskiego bachora — wszyscy ją znają. Naco Pokotynce papiery. Do poboru nie pójdzie, w kościele