Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Ten bez słowa patrzał na kobietę. Ta sama była, urodziwa, smagła — a przecie inna.
Po pierwszym wybuchu, który ją rzucił do jego nóg — stała teraz prosta i niepokorna, z jakąś nieznaną hardością w twarzy i postaci, nie sługa, ani niewolnica. Ubrana była czysto i dostatnio, zdjęła chustę ze siebie, i nagle jakby sobie coś przypomniała — wyszła na chwilę i wróciła z Łyską.
— Jest i on — ino zestarzał. Idź do pana! — rzekła, pokazując psu Szczepańskiego..
Łyska podszedł, obwąchał go, spojrzał w twarz i skoczył na piersi, skomląc, liżąc po licach.
— Ludzką duszę ma to zwierzę! — zawołał Kałaur. — Tyle lat i poznał. Ino w pismach o takich czytałem. No — a teraz o sobie powiadaj. Gdzieś była, skąd idziesz. Głodnaś pewnie! Siadaj za stół i wszystko z porządku opowiedz!
— I nie głodnam, i nie zmęczona. Koleją jechałam, i furą — tu wedle rozstaju odprawiłam, żeby gapiom w oczy nie kłuć, i nikt mnie nie widział, jakem tu przyszła. Siadajcie — usłużę wam.
— Ześ nie w biedzie, to widać. Cóż ty? Służysz?
— Panuję, tatku. Żyję ze starą babą — mamy już porządną osadę, wśród dworskich zagajów — lubo tam, cicho — jako ptakom dzikim. Baba bezdzietna, mądra, lekarka, u pana w łaskach. Jasiek jej jak rodzony, tak go miłuje, i nigdy swarki między nami, nigdy złego słowa. Jakem przyszła — buda była w gąszczu i tyle. Baba na żebry chodziła zimą — teraz osada jest. Mamy krowę — i ogród wydarłam. Latujemy i zimujemy w dobrobycie, a Jasiek rośnie, na dębczaki patrząc — tak chyżo. Pa-