Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/162

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cierz już umie składnie, i już do roboty się bierze, ino złośnik — nie być mu wśród ludzi. Bór go uspokoi!
Opowiadała swobodnie, nie patrząc na Szczepańskiego, który usunął się w kąt, i z dłońmi na łbie psa — milczał, i jakby nie słuchał.
Potem nagle wstał i wyszedł.
— Dawno on tu już jest, ojcze? — spytała Magda.
— Dwa tygodnie, ale się mało co poprawił. Zgodził się na ciebie czekać, i pracuje — ale dusza jego gdzieindziej. Myślę — stracony to człowiek! Może ty go wyrozumiesz.
— Com ja jest, by mi sie zwierzał. Służyłam mu — odparła smutno. — Nie kupić duszy. A jeszcze ja — u niego!
Westchnęła poczęła sprzątać statki, gospodarzyć po domu, jakby wczoraj odeszła.
— Z wami tu on sypia? — spytała.
— Ze mną. Ot, na zydlu. Chciałem mu łóżko wstawić — nie zechciał. „Do pryczy w więzieniu nawykłem — powiedział — nie trzeba się odzwyczajać“.
Magda usłała na zydlu posłanie, wydobyła z tłomoka, który z sobą przyniosła, lnianą nową bieliznę — i odzież samodziałową z czarnej wełny — ułożyła wszystko porządnie obok na stołku — potem usłała ojcowskie łóżko, ucałowała ręce ojca — i poszła do bokówki panny Teofili, i tam usiadłszy u okna, wyglądała w miesięczną noc, dumając. Co teraz on uczyni. Papiery były jeszcze u niej w zanadrzu — gdy mu je odda — skończone będzie