Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dwa tygodnie. Kałaur doglądał siewów — był cały dzień na łanie — spotykali się zaledwie wieczorem u wieczerzy — i zmęczeni, zasypiali wnet potem.
Szczepański nosił wciąż swe stare łaty, które od roboty rozpadały się w strzępy. Łatał je sam, i zeszywał jako tako — jedyną koszulę prał pokryjomu nocą — co soboty, a Kałaur jakoś nie śmiał ofiarować mu odzieży i bielizny, taką hardość czuł w nim i dzikość.
W przeddzień Narodzenia Matki Boskiej siedzieli tak obadwa przy wieczerzy, gdy drzwi skrzypnęły — i weszła Magda. Stanęła w progu sekundę i skoczyła do Szczepańskiego — do kolan mu przypadła, ramionami objęła.
— Jesteście, panie. O Jezu! — wyjąkała głosem aż łzawym od szczęśliwości.
Jego aż poderwało coś, za głowę ją oburącz objął, do siebie przygarnął i wnet się opamiętał, usunął, jakby przerażony tym wybuchem.
A Kałaur się zerwał.
— Magda, skądeś? Sama? Gdzie Jasiek? Żyw?
— Jakże — toć żywię ja. Byłabym to na święcie bez niego — odparła, podnosząc się z ziemi, i ucałowała ręce ojca.
— Takeś mnie zostawiła — i tyle czasu, bez wieści! Boga ty w sercu nie masz. Sam jestem, samiutki — i ciotki już niema!
— Musiałam odejść, tatusiu — wy wiecie, że musiałam.
— I nie wróciłabyś do mnie — ino do niego! Mówiłem wam, że przyjdzie — zwrócił się do Szczepańskiego.