Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/159

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

hańby i przeżył — i myślał nie zagoić bólu — i zagoił. Wy — młody jeszcze!
— Młody ja nigdy nie był, i starym nie będę. I dobrym nie byłem, ni wesołym, i nikt mnie nie będzie żałować. Kto ze mną się zetknął, niedolą się zaraził. Żebym ja wiedział...
Urwał — niedopowiedziawszy, wzdrygnął się i usiadł zdala od światła w kącie — i już się więcej nie odezwał.
Nazajutrz poszedł z Kałaurem do stodoły.
Zrazu apatycznie przypatrywał się robocie, potem wziął się do niej sam, i wytrwale do obiadu snopy do młocarni podawał. Wieczorem już wiedziano po zaściankach, że do Kałaura przybył jakiś żoniny krewniak, wilkowaty i ubogi — że stary snać go sobie wyszukał na dziedzica. Ciekawość, czy żonaty? — już pytały kobiety, i już nazajutrz znalazły sto interesów, by do dworku się dostać — obejrzeć go — zbadać.
Oględziny wypadły niefortunnie. — „ Brzydki, stary, czarny, z podełba ślepiami łyska — jak wilkołak“.
Obrażone były, że na żadną nie spojrzał, na pozdrowienie mruknięciem odpowiadał. Przestały nim się zajmować. Mężczyźni nie o wiele lepsze wyrazili zdanie, tylko przyznali — że „robotny“.
Jakoż Szczepański od rana do nocy pracował.
Chwilami tylko, gdy go nikt nie widział, stawał zapatrzony w jeden punkt i zapominał o wszystkiem. I była wtedy wściekłość w jego oczach, i tygrysi wyraz drapieżny. Potem wracała mu przytomność, zaciskał zęby i powracał do zajęcia.
Tak, nie wydalając się poza gumno — przebył