Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/158

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Chciał mówić, pytać, a nie śmiał, nie znajdywał słów, tak wszystko wirowało, kotłowało w głowie.
Stary podumał chwilę i spytał:
— Chyba was wcześniej puścili? Dawnoście z biedy?
— Już miesiąc. Byłbym odrazu przybył, ale odstawili mnie do tych Oran przeklętych. Zabawiłem dni parę — i poszedłem chleba szukać dalej — z nikim się tam nie chciałem widzieć nawet. Z mojem świadectwem więziennem — wiadomo jak trudno dostać zarobek — ledwiem się na flisy wkręcił — ciągnąłem szleję dwa tygodnie — zarobiłem sześć rubli — zatom się przeżywił w drodze tutaj.
— Teraz ja ludziom powiem, żeście mój krewniak po żonie — ona nie z tych stron była. Nie ujma to wam żadna będzie.
Szczepański zaśmiał się dziko.
— Szydzicie ze mnie! Mnie — ujma! Na mojej doli i życiu niema już miejsca — na żadną plamę — wszystko zohydzone, zhańbione! Możecie powiedzieć, żem rakarz.
— Pacierz zmówcie — i spocznijcie. A jutro pomóżcie mi żyto na siew młócić. Zmęczą się barki — odpocznie głowa — tak ci jest w zgryzocie. Próżnowanie, to robak — co i dąb stoczy. Sam ja został — taki sam! Zczezłbym dawno bez pracy!
— Mało mocy we mnie zostało, i pracować zapomniałem — alem gotów spełnić, co każecie, choć wiem, że mi głowa nie spocznie, i robak toczyć nie przestanie.
— Wszystko można przeżyć. Bywało i mnie w życiu — oj, gorżko. Bywało, żem bluźnił i przeklinał — i kajał się potem. I myślał nie przeżyć