Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/157

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dziecko, i ona pomimo swą hańbę miała hambit. Zresztą — co było robić. Dziecko nie szczenią — trzeba było hodować.
Szczepański oczy podniósł. Nie rozumiał jeszcze.
— Jam jej nie opuścił ze złej woli. Wzięto mnie alem jej zostawił, com miał dobytku i sprzętów.
— Ale ba — zabrali jej wszyskto — wypędzili — potem ścigali i tropili, żeby te papiery wydrzeć. W rok potem dopiero do mnie przyszła — w ostatecznej nędzy — z dzieckiem.
Szczepański drgnął:
— Dziecko miała? — wyrzekł nieswoim głosem. — Czyje?
— Nigdy nie rzekła, czyje — i jam nie pytał — odparł poważnie Kałaur. — Miłowała je nad życie, chcieli ją ludzie w małżeństwo brać — nie zechciała — i tylko mi wciąż mówiła: ojcze — nie żyć mi tutaj między ludźmi — pójdę precz! Myślałem, że przywyknie, oswoi się! Aż raz pijane chłopy w karczmie ją napadli — ledwie im się wyrwała, ale tejże nocy, jak oszalała — zabrała dziecko, papiery wasze — psa, łachmany na siebie — i uciekła. Przeszukałem kraj wokoło, szukali inni dla mnie, obiecywałem tysiąc rubli nagrody, za ślad, za wieść — wszystko na darmo — cztery lata przeszło. Nie wróci tutaj — chyba z tymi papierami do was — i dlatego was nie puszczę stąd. I wy mi to uczynicie, że zaczekacie. Potem — róbcie, co chcecie. Mam prawo od was tego żądać?
— Macie nawet kazać.
Objął głowę rękami, a potem się zerwał, i po stancyi chodził, o ściany się tłukąc jak ślepy.