Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/156

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kałaur dał mu wódki, odmówił, tedy się stary obruszył.
— Głodniście, zdrożeni — jak syna was przyjmuję — a wy wilkiem patrzycie. Przez was Magda do mnie wróciła, ale przez was i uciekła potem. Myślę — pomożecie mi ją odnaleźć. Wypijcie!
— Nie biorę do ust wódki.
— To co innego. Każę podać wieczerzę i herbatę. Ale was tak nie puszczę. Rozważymy spokojnie, co czynić. O papiery wam chodzi. Ja Magdę znam — jeśli żywa — to pamięta — żeście tu po nie przyjść mieli, i przyniesie — a jeśli zginęła, to jeszcze duchem we śnie wam powie, gdzie je schowała. Jedzcie i spocznijcie!
Zasadził. go gwałtem za stół — nakarmił i napoił.
Potem wnet go do snu namówił, okienice zamknął — i rano nie pozwolił służącej otwierać. Wiedział, że zmęczenie przemoże najgorszy niepokój — a sen w najgorszej męce bywa ulgą.
Jakoż, gdy się Szczepański przecknął około południa, inaczej wyglądał i pierwszy zagadał:
— Już pięć lat przeszło, jakem tak nie spoczął. Dziękuję wam z duszy.
— Co tam! Niema o czem gadać. Teraz poobiadamy. Zaznaliście biedy do syta. — Wiem od Magdy.
— Dlaczego ona od was uciekła? Powiedzieliście, że przezemnie. Nie pojąłem. U mnie nie była.
— Wcale? Myślałem, że może. Ano — jakby to rzec. Gdy tu przyszła — chciałem zabić — o mało co nie zabiłem, w pierwszem zapamiętaniu. I was bym wtedy uśmiercił. Potem mnie żal zdjął — jedno