Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/155

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

A pastuch mijając gospodarza, rzekł:
— Jakiś podróżny o was pytał — taj czeka.
Kałaur wierzeje stodoły zamknął i ruszył ku domowi. Tedy obcy czapki uchylił, i stary poznał Szczepańskiego, i coś zadrgało mu w sercu radością, i wyciągnął doń ręką z jakąś otuchą.
— Witajcie! Dzięki Bogu, że was żywym widzę. Spodziewałem się, że zgłosicie się ino trochę później.
Szczepański nie spodziewał się tak życzliwego, serdecznego przyjęcia. Twarz jego ponura, zastygła, jakby umarła, zmieniła się na sekundę, i nic na razie nie odparł, ani ręki do uścisku nie podał, tylko popatrzał z podełba.
— Chodźmy do izby. Odpoczniecie. Dawnoście w drodze zapewne.
— Dziękuję! — odparł głucho. — Zaszedłem o Magdę spytać, gdzie mieszka. Nie będę wam się naprzykrzać. Pójdę zaraz do niej.
— Wystąpcie. Opowiem wam, jak się stało. Niema jej już w domu! Hej — kiedy! Cztery lata, jak przepadła. Niema — pusta moja chata!
Szczepański wszedł machinalnie do izby.
— Jakże? U was to mieszkała?
— A gdzieżby. Moja była jedynaczka.
Zapanowało milczenie. Szczepański poczuł nagle. okropne zmęczenie i wyczerpanie. Miał jeden cel w życiu, cel wyrobiony pięciu latami więzienia — zemstę — bezwzględną — bez żadnych już skrupułów, i nagle — poczuł się do niej bez broni — nie miał dowodów — papierów owych.
Usiadł bezsilny — na zydlu u drzwi, zwiesił głowę — czuł tętnienie krwi w głowie — niemoc z głodu i wycieńczenia — i żadnej myśli.