Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została skorygowana.
IV.

Kałaur był w stodole, gdzie zwożono właśnie ostatnią hreczkę w późny sierpniowy wieczór. Luny czerwone zachodu pół nieba objęły, a on stał w progu patrząc na bydło, wracające z paszy — nad podwórze zapchane stertkami, bo rok był na podziw urodzajny. Dobrobyt i obfitość wyzierała ze wszystkich kątów folwarku, ale chmurna twarz starego nie mówiła o zadowoleniu. Zeszłej wiosny umarła panna Teofila — sam był, zupełnie samotny — dom był cichy jak grób, starość dawała się czuć w kościach — naco mu te dostatki, dla kogo!
Długo szukał Magdy, rozpytywał, jeździł, policyi obiecywał nagrodę — ludzi rozsyłał — potem — czekał jej — i wyglądał — wreszcie stracił nadzieję — sponurzał — do ludzi prawie się nie odzywał — żył i pracował z nawyknienia — bez chęci — ot, byle dzień zbyć — i w domu nie siedzieć — w pustce.
Popatrzał apatycznie na gumno — na słońce, i oto ujrzał przy wrotach obcego człowieka, który pastucha o coś pytał, a potem do ganku podszedł i oparty o słup — czekał. Biedak to był — w chodakach na nogach, w kożuszku starym i zrudziałej czapce, z kijem w ręku.