Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/140

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Na, czego ty? — zagadnęła mrukliwie żydówka.
— Po drodze wstąpiłam. Dajcie co zjeść!
— A pieniądze masz?
— Jałmużny nie proszę. Dajcie bułkę, mleka, śledzia i wódki kieliszek i weźcie pieniądze.
Usiadła na ławce przy babie, dobyła szmatkę z miedziakami.
Tedy stara przemówiła:
— Daj, potrzymam ci dziecko. Z daleka idziesz?
— Z daleka. Trochę zbłądziłem i zapóźniłam się.
— A dokądże idziesz?
— Za służbą. Z dzieckiem przyjąć nie chcą.
— A mąż gdzie?
— Do wojska wzięli. My batraki. Ziemi ani chaty niema — służyli.
Baba wzięła dziecko na ręce wpatrzyła się weń — i poczęły jej z oczu padać łzy. Stara była, obdarta, chuda, sakwami obwieszona, snać żebraczka.
Jasiek się rozbudził, rozglądał się, rad z ciepła, wydobył się ze szmat, coś bełgotał i uśmiechał się.
Stara huśtała go, dobyła z sakwy kawałek cukru, dała w rączkę, po twarzy latami i troską zoranej biegły łzy rozczulenia.
Magda grzała mleko na piecu i sama jadła.
Kieliszek wódki rozgrzał ją i dodał mocy — z wilczym apetytem gryzła śledzie i chleb, dzieląc się każdą skibką z psem.
Potem nakarmiła dziecko i zajęła się swem obuwiem. Chciała je jako tako powiązać, ale przekonała się, że były zdarte zupełnie.
— Nie masz zapaśnych? — spytała baba.
Potrząsnęła głową.