Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/141

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Pójdę boso! Podeszwy się nie zedrą! — odparła.
— Juści, że nie, ale się pokrwawią na grudzie. Mam trzy pary — dam ci jedną. Mnie już niedaleka droga.
— Ty tutejsza?
— Byłam tutejsza. Teraz cały świat mój! Zimą starcuję. Latem w swoje strony wracam. Z Kijowa idę. Na wieczór będę już w swej budzie. Chcesz? Pójdziemy razem.
— Sama mieszkasz?
— Sama — w dworskiei budzie po smolarni. Pan mi pozwolił tam wieku dożyć — i zimować wolno, ale nie mam mocy drew się postarać — więc ino tam latuję i pni pszczelich doglądam — pańskich, jesienią miód i wosk odniosę — i na żebry idę. Już tak lat dziesięć, jak mnie mężowscy bracia z chaty i gospodarstwa wygnali Wiek zbyłam na swojem, ano, dziad pomarł, a dzieci Bóg nie dał, trza było ustąpić! Oj dolo, dolo!
Pokiwała głową, stęknęła i zapadła w rozmyślanie, w rękach kołysząc usypiające dziecko.
Potem nagle głowę podniosła i szepnęła prosząco:
— Chodź ze mną! Boją się mnie ludzie, ale nie będzie ci krzywda.
— Pójdę! — odparła Magda.
— To i chodźmy. We dwie bezpiecznie, a prędko świt wstanie. Ozuj się — taj ruszamy.
Lękała się, by kobiecie rozmysł nie przyszedł, by kto nie wszedł rano i rzekł słowo. Naganiała do drogi i po chwili wyszły. Stara nie oddała dziecka,