Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/139

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cili na grzązkie łąki, gdzie wody było Magdzie wyżej koian, i zaszyli się w stóg. Kobieta wygrzebała w sianie pieczarą, gdzie się we troje wsunęli — i odpoczęli, radzi, że ciepło i sucho. Chleba mieli jeszcze na dzień jeden — ale Jasiek był głodny i popłakiwał u matczynej piersi — nie syty. Dała mu tedy skibkę czarnego razowca — i jadło maleństwo!
Rano deszcz począł padać, zimny zmięszany z łodowemi igłami — przechodził w marcową szarugę — ale w stogu było zacisznie — o więcej się nie troskali. Wieczorem wyiskrzyło się niebo — mróz zciął zalane łąki — przebrnęli mozolnie do drogi i ruszyli dalej.
Magda słuchała zgrzytu żurawi i gęsi, ciągnących — i myślała, że dobrze idzie, bo i ptactwo dążyło w jedną z nią stronę — a wiedziało kędy są pustki i obszary odludne. Może do Wieszańca za nimi trafi — albo do podobnych cichych wyrajów. Daleko już była od zaścianka, kraj był nizki — pełen olszyny, strug czarnych, wyboistych grobelek. Postoły jej się zdarły — szła boso — czuła, że dużo mil przebyła.
Wśród nocy napotkała przydrożną karczemkę. Świeciło się w niej jeszcze, podeszła do okienka. Kopcąca lampka stała na okapie komina — dwóch żydów gadało u stołu, kredą cyfry kreśląc i ścierając — pod piecem drzemała baba. Nabrała odwagi Magda i weszła.
Na skrzyp drzwi, z alkierza wyjrzała żydówka zaspana i baba ocknęła się — i spojrzała na uchodzącą — żydzi ani obejrzeli się.