Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/138

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kobieta obejrzała się raz jeszcze wokoło — przeżegnała się — wyszli w sień — na podwórze — na drogę. Objął ich bujny wiatr, ciemność — przepadli. Kobieta nie wybierała kierunku, nie miała obmyślanego celu, chciała zginąć w oddali — chciała się ukryć w pustce.
Szła za psem — bardzo prędko — by skorzystać z nocy — jak największą przestrzeń rzucić między siebie, a prawdopodobnym pościgiem ojca.
Pies ją prowadził, a że nie lubił szerokich dróg, gdzie go prześladowali przejeżdżający — skręcił wnet drożyną w las, i tam wpadłszy — węszył — i szedł — jak go uczył instynkt łowiecki i wprawa włóczęgi.
Tak szli niefrasobliwie do rana. O świcie byli w borze gęstym — bez drogi — usiadła Magda pod zwałem świerkowym, nakarmiła dziecko i ułożyła je na mchu suchym — zdjęła z pleców płachtę — dała psu chleba i sama zjadła, a potem zasnęli wszystko troje przytuleni do siebie, osłonięci potężnym pniem, jak namiotem. Łachmanami okryci, nieruchomi — nie różnili się od spleśniałej ziemi borowej — i niktby ich o parę kroków nie odkrył. Pod wieczór ocknęli się, zjedli znowu po skibce chleba, popili wodą z kałuży — Jasiek się bawił szyszkami, Łyska węszył pod krzakami, Magda przezuwała naddeptane postoły i skoro zmierzchło ruszyli dalej — radzi, że deszcz nie pada, wicher nie gnębi w gęstwinie — ludzie ich nie napastują.
Tej drugiej nocy napotkali jakąś wieś i minęli po za gumnami, bór się też skończył — i o świcie — rozejrzawszy się, gdzieby się ukryć — skrę-