Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/115

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

picie do mojej chaty, panie Kałaur. Jakby to nie. było, warto przy takiej okazyi gardło popłukać.
— Dziękuję, panie Kozłowski, za waszą usługę chrześcijańską, ale z takiej okazyi nie ochota się weselić, Innego dnia wstąpię!
Kozłowski za chrzest zapłacił i pogadawszy chwilę, wyszedł. Magda tymczasem zbliżyła się do zakrystyana i szeptała z nim.
Wziął trzy złote, cały jej majątek, obiecał metrykę spisać — i w niedzielę jej doręczyć, tedy uspokojona cofnęła się do sieni.
Wracali do domu, jak przedtem, milczący.
Cały dzień nic nie jadła. W karczmie za miasteczkiem stary wysiadł, by popasać, a znajomych nie spotkać.
— Chodź, głodnaś! Jest kobiałka w wozie. Daj ją do izby. Zjemy kęs.
Wypił kieliszek wódki. Był rad, że to się odbyło. Przegryzł kiełbasą z chlebem, wypił drugi, zapalił fajkę i rzekł:
— Och, żebym ja tego łajdaka, co mi dziecko jedyne pohańbił, dostał w ręce, żebym ja go dostał. Ostatnia by jego była godzina. Nie chodził by on po świecie, gałgan! Ubiłbym kanalię! Feliks Kałaur bękarty hoduje, wozi, chrzci. Do tegoś mnie ty doprowadziła!
Splunął. Ona nie mogła już przełknąć chleba, dławił ją. Odłożyła skibkę do kobiałki i siedziała nieruchoma. Boże. Boże, daj wiosny doczekać — myślała z rozpaczą.
Tymczasem pracowała w ojcowskim domu jak sługa. Panna Teofila przestała wyrzekać na ciężar lat i roboty, wywczasowywała się z rana, a w dzień gde-