Strona:Maria Rodziewiczówna - Macierz.djvu/114

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zawołano ją po długiem oczekiwaniu. Księdza snać Kałaur ułagodził, bo spytał jej tylko:
— A ojciec dziecka żyje? Możeby można wpłynąć na niego, by się z tobą ożenił. Obrazy Boskiej by nie było. Chcesz, napiszę za ciebie list do niego.
— Nie wiem gdzie on jest i czy żyje — i dokuczać mu nie będę! — odparła spokojnie.
— Następnej niedzieli przyjdziesz do wywodu i do spowiedzi. Dla twego ojca to czynię, że cię srożej nie ukarzę. Zycie swe całe powinnaś poświęcić pokucie.
Obejrzał się na Kałaura.
— Któż będzie kumem?
— Ja, proszę! — ozwał się wesoło stary mieszczanin, który wszedł przed chwilą i witał się z Kałaurem. I dodał żartobliwie: — Ot, niech pan się tyle nie trapi. Ja mam czterech zięciów — same łajdaki. A pan z chłopaka doczeka się wyręki i pociechy — wspomni pan moje słowo.
— Milczałbyś i nie gadał takich głupst i herezyi — oburknął go proboszcz.
Ale stary niepoprawny, wziął chłopaka na ręce i dodał:
— Będą mi się konie wiodły za to kumostwo!
— Jan się nazywa! — rzekła Magda.
Ksiądz pośpiesznie ceremonię odbył. Dzieciak leżał spokojnie, ciekawie patrzał, ani się skrzywił, wreszcie począł się uśmiechać i sięgać rączkami do wąsów starego. Ten ubawiony ucałował go i oddał matce.
— Niech się zdrowo chowa. Ładna bestya, jako zwykle takie bywają — samosiejki. Może wstą-