Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/63

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kostusia obudził brak ruchu.
— Co tam znowu? popas? — spytał, ziewając.
— Nie wiem. Wysiądź, zapytaj!
Młody człowiek wyskoczył.
— Hej, woźnica! Czego my stoimy? — krzyknął.
Postać Alkony wynurzyła się z ciemności.
— Wszystkie cztery resory popękały! — rzekł uroczyście.
— Gdzie my jesteśmy? Co to za budowle?
— To takie sobie smolarnie. Oni tu gotują terpentin, smołę. My tu sobie moment postoim. Bardzo szparko jechali! Niech jasny pan tu nie spaceruje w te ciemnościów. Tu jest pełno dziurów od pni. Można sobie zabić. Ja musze robić reparacyów na mój fajeton.
— A do Malewicz daleko? — spytał Konstanty, nie wierząc ani trochę w resory i reparacyę.
— Do Malewicz? Och, dla moich koni niéma dalekości! Jak i trzy mile, to oni zalecą.
— Zostawisz nas w Malewiczach. Szalony pęd twoich koni zbyt nas przeraża!
— Co to takie? Jasne państwo zgodzili się do Sadyb. A kto za was pojedzie do Sadyb? Ja by dostał drugie pasażery! Ja będę miał stratę. Pan sobie myśli, że Malewicze to co wielkiego. To jest całkiem paskudne miasteczko. Tam całe parade może jest trzy konie. Żydy kozy tylko trzymają.
— To zaprzęgną nam kozy. Daléj z tobą nie