Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/64

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jedziemy. Życie za krótkie, aby tak podróżować! No, czy ruszymy prędko? Bo w przeciwnym razie zostaniemy już tutaj!
Ton stanowczy i spokojny zaimponował nieco żydowi. Pasażerów tak dobrze płacących niewiele się trafia. Należy ich oszczędzać.
Podjął tedy poły chałata i pobiegł ku domowstwu, wołając:
Mir, mach gicher. Der goi macht a skandal.
Zaruszano się żwawiej i po chwili kilku żydów przyniosło i naładowało do bryki trzy spore baryłki, wydające mocną woń dziegciu i terpentyny.
Ruszono daléj. Żydzi, dotychczas tak hałaśliwi, rozmawiali półgłosem tylko, naradzali się, oglądali. Alkona popędzał konie, które, o dziwo! kłusowały żwawo, bez względu na złą drogę.
Naturalnie, wobec tego o śnie mowy być nie mogło. Panna Felicya stękała.
— Ten zbrodniarz chyba umyślnie tak pędzi po korzeniach. Nie dojedziemy żywi. Ach, Boże, tu jest coś mokrego w nogach!
Kostuś się schylił i dotknął ręką wilgotnéj słomy. Potem powąchał.
— To rozlany spirytus! — rzekł. — Byle iskra, spłoniemy żywcem! Alkone Krum! czyś oszalał? spirytus ci ucieka!
— Oni pewnie wiozą kradzioną wódkę! — zawołala panna Felicya.
— To złodzieje!