Strona:Maria Rodziewiczówna - Lew w sieci.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

swoją erudycyą. Przymknęła oczy i udawała, że drzemie.
Nie wiedziała, dlaczego i po co, ale jéj wstyd było, a zarazem strach dalszych o ryc i wieści. Wstrętnym był doprawdy ten jegomość w kitlu.
Kostuś zawody te bardzo miernie brał do serca. Podziwiał obszary zbóż, napędzał woźnicę, a prze ważniemyślał o kobietach, które pozna. Subjektywne zajęcie wdową przechodziło w ogólną kwestję nieznanych typów.
Bryka Alkony wtoczyła się do wsi i stanęła przed wielką, odrapaną karczmą, z podcieniem na słupach. Wnet z niéj wyległ tłum żydów i otoczył wehikuł, a dwie krowy i koza poczęły bez ceremonii wyciągać siano z pod nóg podróżnych.
Panna Felicya zdecydowała, że tu należy spożyć obiad. Weszli tedy do izby.
— Ujechaliśmy trzy mile zaledwie! — rzekł Kostuś. — Jabym radził naznaczyć sobie punkt bliższy niż Sadyby: kto zaręczy, czy żywi tam dojedziemy? Tu, oprócz jaj i wódki, niczego do spożycia więcéj nie mają.
— Myślałam o tém. Zatrzymamy się w Malewiczach, u Zawirskich. Serdeczna moja przyjaciółka, Wojniczówna, jest zamężną za Zawirskim. Tam nas przyjmą całém sercem Jest tu blizko ktoś jeszcze